Ten artykuł rozpoczyna cykl o naszych tymczasach, które mieliśmy u siebie w różnym czasie. Nie będzie tworzony chronologicznie, a czemu powstaje – dowiecie się za jakiś czas. Dziś pierwsza notka o Białej.
Dlaczego Dotka jako pierwsza? Być może dlatego, że był to poniekąd “wstęp” do JRT, suczka bowiem była jak – wypisz wymaluj – szorstkowłosy jack russell terrier. Wszystkie szczeniaki znalazły domy, a ona jedna opóźniała możliwość podleczenia i przekazania do adopcji jej matki. Została głównie dlatego, że… nie miała łatek!
trafiła do schroniska z rodzeństwem i matką, która
trafiła do schroniska z rodzeństwem i matką, która
Biała, wyciągnięta ze schroniska, miała oczywiście biegunkę i była pieruńsko brudna. Pierwszą noc spędziła u znajomych, brojąc i rozbrajając ich doszczętnie – po jednej nocy wycierania siuśków i jej harców byli po prostu zakochani! Na drugi dzień trafiła pod moją opiekę i tak w kilka dni po przybyciu do schroniska jechała już ze mną do mojego ówczesnego mieszkania.
Jechałyśmy busem – nie wyobrażacie sobie spojrzeń ludzi, gdy widzieli takie małe coś; pytali nawet, czy to może jest chomik, ale szybko się odsuwali, gdy tylko poczuli charakterystyczny smrodek schroniska 😉 Mała trafiła tak do naszego domu, który wówczas prowadziliśmy jedynie z moim M., jeszcze bez Małego Białego.
Musicie wiedzieć, że posiadanie na tymczasie szczeniaka wiąże się z pewnym zmianami w życiu, a także z wiecznym chaosem. Mało jest domów tymczasowych, które decydują się jedynie na tymczasowanie szczeniąt (my byliśmy w zasadzie jedynym mi wówczas znanym), bo mało kto znosi nocne wstawanie, wycieranie siuśków, sprzątanie kupek i setne powtarzanie “nie!”, gdy małe próbuje zrobić Wam akupunkturę. W zasadzie można zapomnieć o posiadaniu jakiegoś bardziej rozbudowanego życia towarzyskiego – jedyne imprezy to te, na które ktoś przychodzi do Was i nie przeszkadza mu konieczność uważania, aby szczeniak go nie obsikał czy aby go przypadkiem nie rozdeptać. Na szczęście wszyscy inni nasi znajomi zostali usunięci z bliskiego grona, dlatego nianiek u nas pod dostatkiem 🙂
Dotka w chwili, gdy do nas przyjechała, ważyła 92 dag i miała ok. 6 tygodni. Pierwsze co dostała, gdy dojechaliśmy do domu, to pranie – nie intensywne i nie całego psa, ale przynajmniej brudnych łap i futra, które chyba nigdy wody nie widziało. Sprawiło to, że przestała śmierdzieć na tyle, że dało się z nią wytrzymać, gdy spała obok łóżka, co zbawiennie wpłynęło na ustąpienie mojego rzutu alergii. Mała niestety, wskutek pewnie kiepskiego żywienia matki i dodatkowo braku dokarmiania innymi pokarmami, miała bardzo stałe tylne łapki, co jest charakterystyczne dla bezdomnych szczylków. Prócz tego – obwódki dookoła oczu, tez wynikające z zaniedbania, co sprawiało, że wyglądała jak w okularach, a weterynarz śmiał się, ze wzięłam sobie psa pod kolor włosów 😉
Mała od pierwszych chwil pokazywała, że ma w sobie coś z teriera. Była ogromnie żywiołowa, gdy coś jej się nie podobało – szczekała (a uwierzcie mi – na początku wiele jej się nie podobało!), bez zażenowania atakowała kapcie, zwłaszcza poruszające się, i z uporem maniaka próbowała dostać się na łóżko, aż pozaciągała narzutę. Powiedziałam wtedy coś, co wypominała mi większość moich “psich” znajomych – że nie mogłabym mieć białego psa. No, stało się jak stało 😉
Dwa dni po przyjeździe do mieszkania trafiliśmy znów do weta – suczka nie chciała jeść, bawić się, wymiotowała, miała biegunkę. Do tego – podejrzenie zapalenia spojówek i braku witamin z powodu kiepskiego żywienia. Tak zaczęła się nasza walka o małą…
Najpierw suczce nieco się polepszyło… by zaraz później ogromnie pogorszyć. Wet kręcił nad nią głową, mówiąc, aby nie nastawiała się na zbyt wiele, bo mała może tego nie przeżyć. Okazało się, że była potwornie zarobaczona – wymiotowała martwymi i żywymi robakami, była tak osłabiona, że nie mogła chodzić, nie chciała jeść. Przez kilka dni kursowaliśmy z nią do weterynarzy i na zmianę podawaliśmy zalecone lekarstwa w domu. W najgorszym momencie weterynarz dawał jej 20% szans na to, że przeżyje leczenie i tak silne zatrucia organizmu.
Przełom nadszedł po dwóch-trzech dniach terapii. Mała, męczona biegunkami i wymiotami, wspierana kroplówkami i lekami rozkurczowymi, pierwszy raz wstała rano i zaczęła merdać do nas ogonkiem. Nie wiecie nawet, jakie to szczęście, wstać rano i zamiast z lękiem zaglądać na legowisko, czy Dotka przeżyła noc – zobaczyć ją w niezłym humorze. Pamiętam, ze po tym dniu zapadłam w kamienny sen, gdy puściły mnie nerwy, i gdy w końcu nie budziłam się w nocy co pół godziny, aby sprawdzić, czy u suczki wszystko w porządku.
Po tym dniu mała dochodziła do siebie, a my zaczęliśmy szukać jej domu. W końcu mogliśmy ją również wykąpać całą, żeby przynajmniej pozbyła się resztek nieprzyjemnego zapachu, a także – przestała się drapać. Dostała za to małpiego rozumu – broiła jak tylko mogła, biegała, latała, szalała, skakała z łóżka jak wariatka i sama nie wiedziała, co ze sobą zrobić. W dzień wyjazdu do domu stałego wstała, kulejąc, a ja – zamiast poczekać – przerażona tym, co się z nią już działo, zbudziłam weterynarza, dobijając się do niego na prywatny numer. Nie jesteście w stanie nawet stwierdzić, jak bardzo potem się ze mnie śmiał, zwłaszcza że suczka zaczęła używać łapy jak tylko usłyszała sypiące się jedzenie – po prostu ścierpła w nocy, w trakcie snu. Trafiła ostatecznie do wspaniałych ludzi w Warszawie, a wyrosła właśnie tak!
Na koniec – szaleństwa panny Dotki, czyli ozdrowiały szczeniak stara się zapobiegać nudzie 🙂