Jak niektórzy wiedzą, odwiedzamy obecnie mój dom rodzinny, a tam jest kot. O stosunkach kocio-psich pisałam już w jednej ze starszych notek. Za każdym razem, gdy przyjeżdżamy do domu, jest na początku taki “gorący okres”. Okres, w którym pies uparcie przekonuje nas, że zapomniał, jak trzeba się zachowywać, a kot stanowi dla niego super ciekawą istotę, która jest tym ciekawsza, im bardziej nie daje się powąchać.
Właśnie podczas prezentacji takiego głupiego zachowania młody skoczył sobie na podłogę ze zbyt dużej jak dla niego (bo dla kota odpowiedniej) wysokości i… łapa nie działa. Żeby nie było – zrobił to w pokoju, w którym były trzy inne osoby, jedna łapała kwiatki, które zrzucał po drodze, druga kota, a trzecia próbowała psa. Niestety, nie zdążyła, bo białe porusza się w iście węgorzowym stylu i po prostu widowiskowo spieprzyło się na podłogę. Nie był to pierwszy raz, kiedy tak zrobiło, a wszystkie inny zakończone były dotychczas powodzeniem. Ten jeden jednak okazał się być pechowy.
Na drugi dzień noga nie działała dalej, więc po lodowisku, które utworzyło się na chodnikach, poszliśmy do weterynarza. Potwierdziła się opinia, że młody weterynarz to jednak bardziej się przykłada do pracy, bo mały został dokładnie przebadany (palpacyjnie, ale na różne sposoby, wet porobił testy – m.in. szufladkowy – poobserwował), dostał zastrzyk przeciwbólowy i przeciwzapalny i nakaz kontroli kolejnego dnia. Co jednak ważniejsze – pies dostał również zakaz skakania, biegania i szaleństw.
Cała historia nie skończyła się tak źle, bo na drugi dzień młody zaczął nogi używać mniej więcej, nawet próbował się nią drapać i opierać się na niej podczas sikania. Badanie też wyszło lepiej, i dostaliśmy w ten sposób kolejny zastrzyk, serię tabletek i dwa nieprzewidziane w naszym planie finansowym rachunki od weterynarza.
To tak w zarysie całej historii – najważniejszym zaleceniem weterynarza było jednak to, aby pies miał ograniczony ruch. Nie: ograniczony całkiem, ale żeby nie szalał, nie skakał, nie spadał z różnych dziwnych wysokości i nie nadwyrężał naturalnie łapy. Diagnozą jest bowiem naderwanie więzadła krzyżowego w stawie kolanowym tylnej łapy.
No, ale teoria sobie – a praktyka sobie. Aby zadbać o to, żeby pies nie nadwyrężał nogi, musielibyśmy zamknąć go w klatce. Z kolei, kiedy dłużej leży, to łapkę na początku oszczędza – czyli cierpnie. W momencie, kiedy pies zdążył pokonać kilka przeszkód zanim my zdołaliśmy wypowiedzieć niecenzuralne słowo dla jego uspokojenia i podejść, co by zabrać go na ręce – zrozumieliśmy, że trzeba obrać inną taktykę.
Małe Białe ma więc teraz trochę przywilejów. Przede wszystkim jest znoszone ze schodów i wnoszone po nich, nie robi też części sztuczek, które wymagają intensywniejszej pracy łapą. Nie chodzi po śliskim, ale po śniegu świeżym już mu pozwalamy łazić – tam przynajmniej się nie ślizga. Są też minusy – nie ma mowy o aportowaniu i bieganiu za zabawką. Spacery ograniczają się do łażenia na smyczy albo lince, po kontrolowanym terenie, i nie trwają za długo, żeby sobie małe nie zrobiło krzywdy. I tak przez 3-4 tygodnie.
Weterynarz przyznał natomiast, że gdyby nie rozwinięta tkanka mięśniowa, to zapewne więzadło po prostu by się zerwało. I dzięki dobrej budowie mięśni będzie psu łatwiej wrócić do całkowitego zdrowia. Mamy więc podejść do sprawy z rozsądkiem: nie zabraniać ruchu wcale, pozwalać na ruch naturalny, a jednocześnie pilnować, aby młody nie skakał, nie biegał zbyt intensywnie i aby spacery nie były za długie.
Oczywiście, najlepiej byłoby zastosować hydroterapię i karmienie galaretką z kurzych łapek. Niestety, do tego pierwszego nie mamy warunków (ani psa, bo młody nie przepada za wodą), a do tego drugiego – zdrowia, ze względu na alergię na drób. Dlatego być może kupimy coś wzmacniającego stawy i mięśnie, no i będziemy przez kilka tygodni czuwać nad Małym Białym jak rodzice nad dzieckiem, które uczy się chodzić.