Ogłoszenie? Czarna magia!
Post o ogłoszeniach adopcyjnych jako takich mam na liście „to do”. Osobną historią są ogłoszenia z księżyca, z których można dowiedzieć się, że pies jest biedny, kochany i potrzebuje domku, a nie wiadomo, jaki ma charakter, jakie zwyczaje, co umie i do jakiego domu się nadaje. Ja zwykłam pisać ogłoszenia bardzo treściwe, właściwie głównie po to, aby szanować czas swój i potencjalnych zainteresowanych – po co ktoś ma dzwonić czy pisać w sprawie psa, który nie nadaje się dla niego do adopcji, skoro może po prostu stwierdzić to po przeczytaniu ogłoszenia?
No, ale ogłoszenie trzeba najpierw przeczytać. A umiejętność czytania ze zrozumieniem u niektórych niestety kuleje. Jedną sprawą są ogłoszenia na FB. Zazwyczaj profil zajmujący się adopcjami wrzuca zdjęcie, a przy nim podstawowe informacje – wiek, imię psa, akceptację psów, miasto, w którym przebywa i kontakt do osoby odpowiedzialnej za adopcje. Pomijam komentarze typu „ale słodki”, które uważam za marnowanie czasu, o ile nie łączą się choć z udostępnieniem zwierzaka. Wiele osób za to z uporem maniaka zadaje pod zdjęciami pytania, na które odpowiedzi są po prostu w opisie zwierzaka – zupełnie, jakby fakty miały się zmieniać po tym, gdy ktoś o nie zapyta. Widziałam nawet sytuacje, że ktoś zostawiał swój numer telefonu, aby się z nim skontaktować w sprawie adopcji, zamiast zadzwonić na ten podany parę centymetrów wyżej. Trudno takich chętnych traktować poważnie.
Ogromne mam natomiast doświadczenie, jeśli chodzi o nieczytanie ogłoszeń w sieci. Kiedyś szukałam domu psu w typie jamnika – bardzo w typie, pies był piękny, a teraz grzeje dupkę w bardzo fajnym domu. Pies nie nadał się absolutnie do małych, raczkujących, czy nawet już chodzących dzieci – absolutne minimum to wczesny wiek nastoletni. Nie zliczę, ile dzwoniło do mnie młodych matek z dziećmi kilkuletnimi, a nawet kilkumiesięcznymi, skłonionych do kontaktu słodką i dość „rasową” mordką. Dzwonił również pan, który próbował przekonać mnie, aby pies nie był kastrowany – mimo że w ogłoszeniu zostało napisane, że jest już po zabiegu. Pan próbował nawet przekupić mnie sporą gotówką, aby wydać mu „jajecznego” psa, nie przyjmując do wiadomości, że: a.) nie ma takiej opcji, b.) nie jestem czarodziejem, aby psu znów jajka przyprawić, a poza tym: patrz punkt a.).
Transport? Może jeszcze kokardka?
Jednym z głównych pytań, które padają przy okazji adopcji psa, jest pytanie o transport. Zwykle ma ono formę „czy można dowieźć psa do mnie?”. Dowieźć owszem, można. Samochodem, pociągiem, autobusem – nawet samemu można! Wystarczy wsiąść w pociąg, pojechać, wziąć i wrócić. Jeśli ktoś obawia się tej opcji – pozostaje samochód. Jeśli ktoś nie ma jednak auta, czy nie dysponuje dwoma dniami, aby po psa jechać, co w pewnych przypadkach jest dla mnie zrozumiałe, opcji jest kilka. Pierwsza to szukanie transportu wespół z osobami odpowiedzialnymi za adopcję psa, a potem opłacenie transportu – na przykład zapłacenie za paliwo na wykonanej specjalnie w tym celu trasie, czy za bilety osoby, która wsiadła w pociąg i psa przywiozła. Tu zdałoby się też zapewnić jakiś nocleg, jeśli przywożący nie ma jak wrócić od razu. Druga opcja to wzięcie psa ze swoich okolic. Może brzmi to okrutnie, ale jeśli kogoś nie stać na psi transport, który kosztować może i parę setek, to czy będzie go stać na wydanie takiej samej sumy w razie jakiegokolwiek wypadku? Czy będzie ta osoba mogła poświęcić czas i pieniądze, aby regularnie jeździć do specjalistów z psem, który będzie tego potrzebował? Być może są to wnioski nieco na wyrost, ale jestem nauczona doświadczeniem i na wożenie psów obecnie zgadzam się jedynie w sytuacji, gdy faktycznie dom nie ma możliwości się ruszyć, gdy pokrywa koszty transportu – oraz gdy jest wart tego całego zamieszania. Niestety, miałam w przeszłości sytuację, gdy dom psa nie znał, nie widział, ale tak bardzo chciał – a potem zmienił zdanie, niestety w momencie, gdy pies już w nim był. I zrobił się problem.
Być może notka ta uraziła kilka osób – wówczas proponuję zastanowić się, dlaczego tak się stało. Nie było moim celem zniechęcanie do adopcji, czy wyśmiewanie się z adoptujących, bo znam naprawdę wiele osób, które dały psom fajne i sensowne domy. Natomiast było celem tego tekstu zwrócenie uwagi na kilka spraw – na przykład na to, że wolontariusze też mają swoje życie i mogą nie wiedzieć wszystkiego. Że adopcja psa to nie jest łaskawy gest króla i pana, tylko decyzja na całe życie, za którą należy od samego początku brać odpowiedzialność, a nie zrzucać obowiązki na innych ludzi. Że zadanie wolontariuszom dziwnych pytań z kosmosu i obrażanie ich za nieznajomość odpowiedzi jest po prostu strasznym chamstwem – a nikomu z nich nie zależy, aby ich pies trafił do chama.